Dzień 10. Sao Joao de Madeira -> Grijo. 20km

Mikołajki. Pod poduszką znaleźliśmy dwa cukierki (takie same jak te, które dostaliśmy od Filipy w Aguedzie). Owsianka zaczęła nam się już trochę nudzić, więc korzystając z okazji że mamy palnik zrobiliśmy dziś na śniadanie jajecznicę.

Wychodząc z ośrodka pożegnaliśmy się z miłymi paniami i ruszyliśmy w drogę. Minęliśmy miasto i strzałki zaczęły nas dziwnie prowadzić w bok. Mieliśmy wrażenie, że idziemy jakąś okrężną drogą, w dodatku pod górę. Mimo to szło się dobrze. Pogoda była piękna od rana. Ania przebrała buty na stare adidasy do biegania, więc w końcu szło się stosunkowo bezboleśnie. Widoki były cudne. Wspinaliśmy się w górę wioski i po prawej stronie w oddali widzieliśmy Ocean Atlantycki.

Niestety ta okrężna droga dość szybko wróciła na właściwy tor i dłuższą chwilę musieliśmy iść główną bardzo ruchliwą ulicą. Na szczęście tym razem był dość szeroki chodnik.

Gdy już z niej odbiliśmy, szliśmy znów między domkami. Znaleźliśmy po drodze znak, który informował nas że do naszego Albergue zostało tylko 11,2km. Idąc dalej droga dłużyła nam się. Długo szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy odpocząć i zjeść bułki. Dopiero po następnych kilku kilometrach udało nam się odbić ze szlaku w bok, w ulicę która zaprowadziła nas pod drzewka. Tam w końcu na chwilę usiedliśmy i odpoczęliśmy.

Do Grijo, gdzie mieliśmy nocować było już niedaleko więc nie traciliśmy zbyt wiele czasu i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Znów szliśmy między zabudowaniami. W większości domów były psy, które bardzo groźnie na nas szczekały zza ogrodzeń (mimo że do zdjęć się szczerzyły to wyglądały naprawdę na wściekłe że ktoś przechodzi obok ich terenu).

Minęliśmy też robotników budujących dom. Naszą uwagę przykuł sposób w jaki podawali sobie dachówki. Jeden z nich stał na dole i podrzucał po jednej do góry, a ten drugi tak po prostu je łapał jak piłkę. Przy wejściu do Grijo przywitało nas stado 10 kóz, które pasły się przy drodze.

334

Drzwi do Albergue były zamknięte. Starsza Pani przechodząc obok, gdy nas zobaczyła, zaczęła bardzo dużo do nas mówić ale gdy się zorientowała że nic nie rozumiemy, wzięła Anię za rękę i zaprowadziła nas do strasznego Pana pracującego w warsztacie, który miał klucz do Albergue. On zaprowadził nas do środka i najwyraźniej w ogóle się tym nie przejmował, że nic nie rozumiemy, bo nieprzerwanie mówił do nas po portugalsku.

Gdy zjedliśmy zupę z makaronem przyszedł hospitalier. Zarejestrował nas, wziął pieniądze i o nic więcej nie pytał, pokręcił się trochę po domu, zadzwonił do kogoś, nakrzyczał przez słuchawkę po czym poszedł. Zrobił na nas bardzo dziwne wrażenie.

Dodaj komentarz