Camino de Santiago. Powrót cz.2. Cascais. Sintra.

Do odlotu mieliśmy wciąż półtora dnia, więc spokojnie dalibyśmy radę dojechać do lotniska autostopem. Bardzo nam jednak zależało, żeby zdążyć jeszcze odwiedzić jedną z najpiękniejszych plaż na zachód od Lizbony – w Cascais, dlatego zdecydowaliśmy się pojechać do Lizbony autobusem. Ruszyliśmy wcześnie rano, tak, że z drogi żegnaliśmy się z pięknie oświetlonym przez wschodzące słońce Porto. Żal było odjeżdżać, tym bardziej że czuliśmy coraz mocniej, że nasza podróż powoli dobiega końca.

Porto bladym świtem

Porto budzi się..

Pocieszający był jedynie fakt noclegu na jednej z plaż, o którym marzyliśmy od początku. 3,5 godzinna droga przebiegła dość sprawnie. Wysiedliśmy na tym samym dworcu, gdzie zaczynaliśmy naszą wyprawę do Fatimy trzy tygodnie wcześniej – w północnej części Lizbony. Przed sobą mieliśmy więc przeprawę na drugą stronę miasta, na południe, skąd odjeżdżały pociągi do Cascais. Coś nas podkusiło, po tylu godzinach siedzenia w autobusie, że zrobimy sobie spacer i zamiast wsiadać w metro poszliśmy pieszo. W końcu przez ostatnie trzy tygodnie, chodzenie było naszą codziennością. Zajęło nam to trochę więcej czasu niż przypuszczaliśmy, ale miło było przejść się jeszcze starymi uliczkami, mijając zabieganych ludzi. Pogoda była idealna i nic nie mogło nam popsuć dobrych humorów na tę ostatnią dobę naszych wakacji. Po małej przygodzie na stacji kolejowej, po tym jak automat do biletów nie wydał nam reszty byliśmy w pociągu (jak się później okazało Portugalia to bardzo uczciwy kraj, bo po zgłoszeniu całej sytuacji w kasie i zostawieniu krótkiej notatki na kartce, mimo że zupełnie się tego nie spodziewaliśmy po ok. 2 miesiącach, na koncie bankowym pojawiła się ‘wciągnięta’ przez automat suma ;)) Jechaliśmy godzinę, cały czas mając po lewej wybrzeże. W końcu wysiedliśmy na ostatniej stacji Cais do Sodre. Cascais dawniej było zwykłym portowym miasteczkiem, obecnie jest jednym z najdroższych kurortów turystycznych. Takie miejsca nas zwykle mało interesowały. Jednak w tym wypadku postanowiliśmy zaufać przewodnikowi i je odwiedzić. W drodze do portu faktycznie mijaliśmy mnóstwo turystów, sklepów, knajpek. Zatrzymaliśmy się jedynie na lodach – polecanych jako ‘najlepsze’. Faktycznie były pyszne! I to były w dodatku nasze pierwsze lody podczas całego pobytu, dlatego tym bardziej smakowały wyśmienicie!

pyszne lody w Cascais

lody w Cascais

wybrzeże w Cascais

W centrum miasta znaleźliśmy strzałki camino de Santiago i de Fatima! Wróciliśmy więc na szlak J Po krótkim nacieszeniu się okolicą udaliśmy się w stronę wybrzeża. Gdy tylko dotarliśmy do oceanu, zrobiliśmy krótki odpoczynek na klifach. Było przepięknie!

Nie mieliśmy konkretnego planu na ten dzień. Wiedzieliśmy że chcemy iść wzdłuż wybrzeża, jak najdalej na północ, poszukać miejsca gdzie moglibyśmy rozbić nasz namiot
i przenocować, a rano udać się w stronę Sintry- turystycznego miasta znanego przede wszystkim z niesamowitych kolorowych zamków.

Szliśmy tak dłuższą chwilę, po lewej stronie mając ocean, mijając zabudowania i kurorty. Póki co nie widzieliśmy żadnego miejsca, które nadawałoby się na rozbicie namiotu. Patrząc na mapę do przejścia mieliśmy mieć jeszcze jakieś 5-8km żeby minąć zabudowania. To wydawało się sporo, tym bardziej, że słońce schodziło coraz niżej i zbliżał się wieczór. Gdy już na poważnie zaczęliśmy się martwić i zastanawiać co by tu zrobić, zatrzymał się koło nas samochód, a w nim małżeństwo w wieku mniej więcej naszych rodziców. Co bardzo nas zdziwiło mówili do nas po angielsku, albo raczej amerykańsku sądząc po akcencie! I faktycznie okazało się że są z USA. Zapytali czy nie potrzebujemy, żeby nas podrzucić gdzieś, bo widzą że idziemy z wielkimi plecakami. Dobrze wiedzieliśmy, że przy łapaniu ‘stopa’ nie należy wsiadać do aut, które same się zatrzymują i proponują podwózkę, w tym jednak przypadku nie mogliśmy nie wykorzystać takiej okazji, która ‘spadła’ nam z Nieba. Okazało się że Ci mili państwo z Stanów, regularnie spędzają urlop w Portugali od kilkunastu lat, poza tym mają polskie korzenie! Więc zdecydowanie to nie mógł być przypadek. Myśleli że chcemy nocować na pobliskim polu namiotowym. Podrzucili nas więc jakieś 6-7 km. Na miejscu zobaczyliśmy ogromny, ogrodzony teren nad brzegiem oceanu, gdzie pełno było młodych ludzi, w Vanach albo z przyczepami campingowymi. Było bardzo głośno, impreza trwała tutaj chyba całą dobę. Nie bardzo nam pasowały takie klimaty, nie wyobrażaliśmy sobie jak moglibyśmy rozbić w tym miejscu nasz malutki namiot. Szukaliśmy raczej cichego miejsca z dala od hałasu i miasta. Mimo że było już po zachodzie słońca, ruszyliśmy dalej na północ, trochę w ciemno, patrząc tylko na naszą mapkę. Ulica, którą szliśmy odbijała w głąb lądu, ale po kilkunastu minutach takiej drogi trafiliśmy na ścieżkę odbijającą z powrotem w stronę wybrzeża. Trochę w ciemno, nie wiedząc gdzie dokładnie nas zaprowadzi skręciliśmy w nią. Wszystkie tereny były zagrodzone siatkami albo płotami, ciężko było znaleźć jakiekolwiek miejsce pod namiot. Na szczęście po naszej lewej stronie natrafiliśmy na jakiś wielki parking, który teraz był prawie pusty ale najwidoczniej w sezonie musi być bardzo oblegany. Oznaczało to że w pobliżu muszą być bardzo fajne plaże, tym razem jednak było tu bardzo cicho i spokojnie. Poza jednym autem nie było nikogo. Przeszliśmy przez parking i już widzieliśmy ocean. Musieliśmy tylko przejść przez krzaczaste zarośla i znaleźliśmy się na pięknych skałach nad brzegiem oceanu. Było już po zmroku więc to był ostatni moment na znalezienie dobrego miejsca. Teraz już wzdłuż wybrzeża szliśmy dalej do przodu, tak żeby oddalić się jeszcze od świateł miasta, aż widzieliśmy je tylko z oddali.

Po skałach prowadziła jakaś ścieżka dla turystów ale nie spodziewaliśmy się nikogo spotkać o tej porze. Udało nam się znaleźć idealne miejsce na nasz namiot. Po zmroku zaczął wiać silny wiatr od oceanu, a fale były naprawdę duże. Znaleźliśmy wiec taki kawałek mniej więcej równego terenu, który ukryty trochę w zaroślach i kamieniach, w razie czego ochroniłby nas przed zdmuchnięciem. Rozbiliśmy namiot już praktycznie po ciemku. Wszystko, mimo że totalnie nieplanowane wydawało się jakby przebiegać idealnie z planem.

722

Nocleg w tak cudownym miejscu był idealnym zakończeniem naszej prawie miesięcznej wyprawy. Kolacja też była w tym dniu wyjątkowa. W końcu była okazja, żeby zjeść nasz liofilizowany obiad, wygrany podczas spotkania z Markiem Kamińskim. Pierwszy raz w życiu jedliśmy coś takiego i musimy przyznać że było całkiem niezłe. Tym bardziej, że nosiliśmy je całą naszą drogę do Santiago.

724

723

Szybko przenieśliśmy się do śpiworów, bo ta noc była naprawdę bardzo zimna. Budząc się co chwilę, trochę ze strachu, a trochę z zimna jakoś dotrwaliśmy do rana. Przed świtem zebraliśmy się sprawnie i zwinęliśmy namiot. Po naszej ulubionej jajecznicy na śniadanie ruszyliśmy na ostatni podczas tej wyprawy spacer.

Początkowo chwilę wzdłuż wybrzeża, następnie pożegnaliśmy się na dobre z oceanem i odbiliśmy w stronę lądu. W linii prostej do Sintry, skąd mogliśmy jechać z powrotem do Lizbony było ok. 10-12km. Nie brzmiało to bardzo źle ale nie wiedzieliśmy jaka to będzie droga. Po przejściu na drugą stronę ulicy, zgodnie z tym co było narysowane na mapce musieliśmy się dostać na górę i dalej iść lasem przez góry. Ścieżka która była zaznaczona na mapie, w rzeczywistości nie istniała albo była bardzo dawno przez nikogo nie uczęszczana i całkowicie zarosła. Na zawrócenie i szukanie innej nie było już czasu. Pozostało nam więc przedzieranie się przez bardzo gęstą miejscami roślinność. W tym miejscu upłynęło nam bardzo dużo czasu, i mocno zaczęliśmy się już denerwować, czy w ogóle zdążymy na samolot. Nie było już jednak odwrotu, trzeba było iść do przodu. Gdy już udało nam się przedrzeć  przez gęste, często kolczaste zarośla, w nagrodę mogliśmy podziwiać przepiękny widok na ocean i całą okolicę. Było naprawdę cudownie!

738

Nie mieliśmy już jednak czasu żeby dłużej cieszyć się widokiem, trzeba było gnać przed siebie. Uradowani że znaleźliśmy szutrową, szeroką ścieżkę ruszyliśmy bardzo szybkim tempem przed siebie. Otuchy że jesteśmy już coraz bliżej cywilizacji dodawało nam to, że spotykaliśmy coraz częściej rowerzystów. Mijaliśmy również ponownie żółte i niebieskie strzałki camino de Santiago. Szliśmy tak dobre 1,5 godziny, gdy zaczęły ukazywać nam się kolorowe zamki. Byliśmy już naprawdę coraz bliżej celu.

743

Na zwiedzanie zamków tym razem nie było czasu, prawdopodobnie potrzebowalibyśmy kolejnego dnia, ale z zewnątrz również robiły niesamowite wrażenie. Gdy w końcu dotarliśmy do miasteczka Sintra, zrobiliśmy szybkie zakupy – tutaj już naprawdę było typowo turystycznie, wszędzie pełno pamiątek, knajpek, zwiedzających. My przez te miejsca musieliśmy przejść niemal biegiem, tak żeby zdążyć na pociąg. Udało się. Do odlotu były  jeszcze 2 godziny, co oznaczało że jak się uda na lotnisku będziemy około godzinę wcześniej. Znów wszystko na styk i trochę ‘na wariata’ ale najważniejsze, że udało się odwiedzić jeszcze tak piękne miejsca i na koniec wyprawy przeżyć tak niesamowite chwile. Z pociągu w Lizbonie mogliśmy przesiąść się praktycznie na tej samej stacji kilka przystanków przed lotniskiem na metro. Udało się. Zdążyliśmy na czas. To było naprawdę przepiękne zakończenie naszej wyprawy do Santiago. Ostatni zachód słońca udało nam się zobaczyć jeszcze z pokładu samolotu.

745

 

7 comments

  1. Wybrzeże i klify prezentują się cudownie! 🙂 To zdecydowanie moje klimaty. Podziwiam za odwagę poszukiwania innego miejsca noclegowego, gdy (chciałoby się powiedzieć „za oknem”), na dworze zapada zmrok, a Wy szukaliście w ciemno!

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz